Dziennik pokładowy. Dzień trzeci

W gazetce napisane jak byk i nie chce być inaczej: do portu La Goulette w Tunezji przybijamy o siódmej rano. Nie ma się też co łudzić, że statki na morzu pływają według rozkładu przygotowanego przez PKP. Nie, są raczej punktualne. Nasz też.

Cóż więc było robić, wypiliśmy śniadanie i zeszliśmy na ląd. Tak, tak, wypiliśmy, głównie sok ze świeżych pomarańczy.

Po zejściu z trapu na najniższym pokładzie wprost na wybrzeże portowe naszym oczom ukazał się o dziwo bardzo czysty i dość ładny terminal, a także takie atrakcje jak wielbłądy czy sokolnicy ze swymi ptakami. Turystyka pełną gębą, nie przekraczając de facto granicy, która oficjalnie znajduje się po drugiej stronie terminalu, można zrobić sobie zdjęcie na wielbłądzie w arabskich szatach z sokołem na ramieniu. Pełnia szczęścia.

Kartagina

Ponieważ byliśmy już w Tunezji i mamy zdjęcia na wielbłądach, tyle że na Saharze, a także nie tylko z tych powodów udaliśmy się od razu w stronę terminalu. Zadziwiająco szybka odprawa i jesteśmy w Tunezji. No teraz to już na pewno bo od wejścia nagabują nas nachalni taksówkarze, a za siatką odgradzającą port widać znajomy syf.

Czasu mieliśmy niewiele, bo o czternastej ruszaliśmy dalej, do Neapolu, musieliśmy więc podjąć decyzję co chcemy zobaczyć. Były w zasadzie dwie opcje i obie nas interesowały bo akurat w tej części Tunezji nie byliśmy. Jedna to Tunis z jego mediną (stare miasto w mieście arabskim), druga to Sidi Bou Said, jedno z najładniejszych miast Tunezji oraz Kartagina. Ponieważ widzieliśmy już mediny w kilku innych miastach, postawiliśmy na drugą opcję.

Na ciężkim kacu brnęliśmy w stronę stacji kolejowej, co rusz opędzając się od taksówkarzy ‘fenkjując’ i ‘noując’ non stop. Trzeba tu zaznaczyć, że potrafili oni zatrzymywać się na środku skrzyżowania, cofać, zawracać jechać wzdłuż chodnika obok nas i wciąż gadać, gadać, gadać. Na szczęście im bliżej stacji tym mniej taksówkarzy. Musieliśmy jeszcze zahaczyć o bankomat, tylko ile pieniędzy wypłacić. Zdecydowałem, że najlepiej wybrać drugą możliwą do wyboru kwotę. Błąd. Facet na stacji spojrzał na nas jak na kosmitów, jak chciałem kupić dwa bilety do Sidi Bou Said i wręczyłem mu papier. Musieliśmy rozmienić kasę. Niedaleko dworca był sklep spożywczy, w którym kupiliśmy coś, co przypominało kolorem Mirindę bądź Fantę. Na kaca, może być. No nie bardzo jednak, bo to był ulepek niemiłosierny, witamy w kraju arabskim! Z drugiej strony po ‘obfitym’ śniadaniu taka dawka węglowodanów mogła okazać się całkiem na miejscu.

Na pociąg nie czekaliśmy długo. Zresztą na tej trasie nie tylko jeżdżą one często ale też punktualnie. Oczywiście byliśmy jedynymi białymi w bezprzedziałowym wagonie, ale czuliśmy się zupełnie bezpiecznie tym bardziej, że każdym z wagonów podróżuje policjant. Co jest najciekawsze w takim przemieszczaniu się w Tunezji? Sposób korzystania z tego środka lokomocji przez dzieci. Otóż statystyczny dziewięcio- dziesięcio- a pewnie także jedenastolatek nie hańbi się jazdą wewnątrz wagonu. On, tudzież ona stoi, a w zasadzie wisi na zewnątrz pociągu w tłumie swych koleżanek i kolegów trzymając się poręczy przy drzwiach i szukając oparcia stóp na stopniach wagonu. A pociąg ten większość trasy pokonuje na naprawdę wysokim nasypie, nie brakuje też różnego rodzaju mostków czy wiaduktów. Zresztą w drodze powrotnej widziałem jak jeden młodzieniec gonił pociąg, złapał się poręczy i dosłownie o centymetry minął barierkę, która odgradzała koniec peronu od nasypu. Gdyby się nie wywinął…cóż mogło być po nim.

Poza tymi emocjami podróż przebiegała bez zakłóceń. W Sidi Bou Said było już bardzo gorąco, ze względu na Słońce, które wznosiło się coraz wyżej nad horyzontem. Jednak październik w Tunezji to nie to samo co w Polsce. Posiliwszy się kolejnym łykiem 'fanty' poszliśmy na spacer. Charakterystyczną cechą miasteczka założonego w XV wieku przez hiszpańskich Maurów są białe domy z niebieskimi okiennicami i drzwiami. Jest też tam zdecydowanie bardziej czysto niż w innych miejscach w Tunezji. Poza widokami miasto nie oferuje niczego specjalnego, toteż po zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy w drogę powrotną z przystankiem w Kartaginie. Wysiedliśmy na przystanku Carthage Presidence skąd czekał nas, jak na nasze samopoczucie, dość długi spacer po ruinach Kartaginy. Po drodze mijaliśmy jeszcze jakiś pałac, w którym zapewne mieszkał ktoś ważny bo przy obu olbrzymich bramach stali uzbrojeni wartownicy. Mijaliśmy też szkołę, co samo w sobie nie jest niczym dziwnym ani ciekawym. Tu jednak przekonaliśmy się skąd w Tunezji bierze się syf. Z naprzeciwka szła grupa dziewczynek, z których jedna coś jadła, po czym rzuciła papierek na trawnik. Ot, jakby to było coś tak naturalnego jak powiedzenie 'dzień dobry' gdy się kogoś wita.

Kartagina

Same zabytki są jednak utrzymane w należytym porządku. A z tych widzieliśmy Termy Antoniusza, amfiteatr oraz pozostałość dzielnicy willowej starej Kartaginy.

Kartagina

Po zwiedzaniu kac przeszedł nam na tyle, że nawet zrobiliśmy się głodni. Wsiedliśmy więc do pociągu i ruszyliśmy w drogę powrotną na statek. Udało nam się wrócić wcześniej niż zakładana ostateczna godzina pojawienia się na statku, co jak się okazało, było dobrym pomysłem. Ominęło nas stanie w kolejce na statek oraz mogliśmy spokojnie i także bez kolejek zamawiać jedzenie z grill baru nad basenem. Najedzeni mogliśmy żegnać się z Tunezją, by wyruszyć w stronę Neapolu.

Kartagina

Myliłby się jednak ten, kto myśli, że to koniec atrakcji tego dnia. Nie, nie teraz zaczyna się część pod tytułem życie na statku. Była dopiero czternasta, więc ja wybrałem się na siłownię, a Agnieszka na najwyższy pokład poopalać się na leżaku.

Po siłowni wraz z moim Kindlem dołączyłem do opalających się na pokładzie celem zagłębienia się w lekturze przy zimnym piwku. Przemieszczając się między pokładami zauważyłem, że obsługa jest dziwnie poprzebierana i przypomniałem sobie, że dziś jest 'Horror Day'.

Wszelkiego rodzaju zabawy podporządkowane były tematowi głównemu. Największą jednak atrakcją było wieczorne przedstawienie. Nie jestem jakimś znawcą ale kilka różnych przedstawień widziałem. I byłem naprawdę zachwycony przedstawioną nam opowieścią taneczno-muzyczną pod tytułem "Parque del Terror". Zarówno choreografia jak i światło czy muzyka, nota bene na żywo były super dopracowane. Nawet wejście na salę miało wystrój jak z zamku strachów w wesołym miasteczku. Kościotrupy, pajęczyny które dotykały wchodzących, nietoperze. Wszystko super współgrało z moją krwawą merry, którą wziąłem sobie na przedstawienie. Aha, bo chyba nie wspomniałem o tym, każde miejsce na sali miało swój 'parapecik' przeznaczony na szklanki z drinkami.

Kartagina

Po dniu pełnym emocji, posiedzieliśmy jeszcze w Piano Barze przy muzyce na żywo i około pierwszej w nocy poszliśmy spać.

Dziennik pokładowy. Dzień czwarty

Komentarze

Popularne posty