Dziennik pokładowy. Dzień siódmy
Po 11 latach znów na Lazurowym Wybrzeżu! Jest lekki niepokój, czy aby na pewno znów będzie mi się tak samo podobało, tym bardziej, że do zwiedzania wybraliśmy nieznane mi wcześniej Monako.
Poranek i pierwsze spojrzenie przez bulaj powodują uśmiech na twarzy i niemalże przekonanie, że się nie zawiodę. Statek zakotwiczył w malutkiej malowniczej zatoce, otoczonej górami. Najbliższa miejscowość to Villefranche, do którego dowożono nas małymi stateczkami. Przy naszej jednostce zrobiono pływający pomost, z którego wsiadaliśmy do środka transportu, o którym pisałem i lądowaliśmy w mieścinie. Mieścinie typowej dla Lazurowego Wybrzeża. Wąskie uliczki pnące się w górę, małe kamienice i z jednej strony widok na morze a z drugiej na góry. Do tego przytulne knajpki i kawiarenki, na przezroczystej, a w zasadzie lazurowej wodzie kołyszą się biało niebieskie łodzie rybackie, spokój, cisza, no po prostu sielanka. Do tego wszystko jest zadbane i czyste.
Nadmorskim bulwarem udaliśmy się w stronę stacji kolejowej. Około 15 minut pociągiem i byliśmy w Monako. Państwo-miasto, a w zasadzie księstwo-miasto leży na zboczu góry opadającej do morza. Jednak tym, co najbardziej rzuca się w oczy to wszechobecne bogactwo. Luksusowe jachty w portach, przy nich i nie tylko przy nich bardzo drogie samochody, których to modele niejednokrotnie widziałem pierwszy raz w życiu.
Pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę słynnego kasyna. Po drodze widzieliśmy na ulicach przy niektórych zakrętach, charakterystyczną biało-czerwoną tarkę, która służy podczas słynnego wyścigu Formuły 1. Zresztą na rondzie przy wyjściu z dworca kolejowego jest pomnik starego bolidu F1, a do tego mijaliśmy też wiele sklepów z pamiątkami dotyczącymi tej imprezy.
Nim dotarliśmy do kasyna trafiliśmy jeszcze nieco przypadkiem do pięknego parku położonego wysoko nad morzem na tarasach, a w zasadzie dachach domów, które tworzyły tarasy. Generalnie widać, że każdy metr kwadratowy jest tutaj na wagę złota. Miasto rozbudowane jest nie tylko wzdłuż i wszerz ale także do góry. Z tym, że nie chodzi tutaj o wieżowce, a raczej domostwa położone jedno nad drugim na stromych skarpach. Łatwo przez to zgubić się w plątaninie ulic, schodów i wind.
Pod budynkiem kasyna można się poczuć jak statysta w jednym z 'Bondów', no chyba, że mamy super furę/dużo kasy/broń palną*-niepotrzebne skreślić i możemy stać się bohaterem pierwszoplanowym. My nie mieliśmy ani takich możliwości ani ambicji. Postanowiliśmy więc ruszyć w dalszą drogę w stronę Starego Miasta i Pałacu Książęcego. Wybraliśmy drogę prowadzącą wzdłuż linii brzegowej. Spora jej część to chodnik jakby wykuty w skale opadającej do morza, z którego rozciągają się piękne widoki. Tuż obok Muzeum Oceanograficznego znajduje się Ogród egzotyczny, w którym, zupełnie niechcący spędziliśmy sporo czasu. Niechcący bo nie mieliśmy tego w planach, ba, nie wiedzieliśmy o jego istnieniu. A naprawdę warto go zobaczyć! Jest po prostu piękny. Zadbany z czyściutkimi alejkami i egzotycznymi roślinami, położony na skarpie tak, że ma kilka poziomów, a najniższy kończy się pionową skałą wpadającą do morza. Nie chce się stamtąd wychodzić. Cóż, my w końcu musieliśmy. Włócząc się w kierunku północnym znaleźliśmy się w Starym Mieście. Pełne uroku uliczki, sklepiki i kawiarenki, a wszystko dopieszczone w najmniejszym szczególe. Nawet poczta wyglądała na bardzo przemyślany budynek. Koniec końców darowaliśmy sobie obejrzenie Pałacu Książęcego. Chcieliśmy trochę pooddychać Lazurowym Wybrzeżem i w tym celu wybraliśmy się w drogę powrotną z Monako, by poszwendać się trochę po Villefranche oraz zagościć choć na jedno piwko w jakiejś miejscowej knajpce.
O Villefranche trochę już pisałem. Dodam, że takich uroczych miasteczek znajduje się na Lazurowym Wybrzeżu dziesiątki, co powoduje, że ruch turystyczny bardzo się tam rozkłada. Po krótkim spacerze usiedliśmy w knajpce, w której siedzieli także miejscowi. Stolik na zewnątrz, na brukowanej uliczce, z widokiem pomiędzy kamienicami na morze. Raj. I do tego zimne piwko.
Niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Musieliśmy wreszcie udać się na stateczek, który odwiózł nas do naszego pływającego hotelu.
I tu w zasadzie kończy się nasza przygoda z rejsem. następnego dnia o 9 rano byliśmy z powrotem w Barcelonie. Ponieważ jednak zostaliśmy tam na jedną noc, a i nie ominęły nas pewne przygody, pokuszę się jeszcze o napisanie epilogu całej naszej wycieczki.
Epilog
Poranek i pierwsze spojrzenie przez bulaj powodują uśmiech na twarzy i niemalże przekonanie, że się nie zawiodę. Statek zakotwiczył w malutkiej malowniczej zatoce, otoczonej górami. Najbliższa miejscowość to Villefranche, do którego dowożono nas małymi stateczkami. Przy naszej jednostce zrobiono pływający pomost, z którego wsiadaliśmy do środka transportu, o którym pisałem i lądowaliśmy w mieścinie. Mieścinie typowej dla Lazurowego Wybrzeża. Wąskie uliczki pnące się w górę, małe kamienice i z jednej strony widok na morze a z drugiej na góry. Do tego przytulne knajpki i kawiarenki, na przezroczystej, a w zasadzie lazurowej wodzie kołyszą się biało niebieskie łodzie rybackie, spokój, cisza, no po prostu sielanka. Do tego wszystko jest zadbane i czyste.
Nadmorskim bulwarem udaliśmy się w stronę stacji kolejowej. Około 15 minut pociągiem i byliśmy w Monako. Państwo-miasto, a w zasadzie księstwo-miasto leży na zboczu góry opadającej do morza. Jednak tym, co najbardziej rzuca się w oczy to wszechobecne bogactwo. Luksusowe jachty w portach, przy nich i nie tylko przy nich bardzo drogie samochody, których to modele niejednokrotnie widziałem pierwszy raz w życiu.
Pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę słynnego kasyna. Po drodze widzieliśmy na ulicach przy niektórych zakrętach, charakterystyczną biało-czerwoną tarkę, która służy podczas słynnego wyścigu Formuły 1. Zresztą na rondzie przy wyjściu z dworca kolejowego jest pomnik starego bolidu F1, a do tego mijaliśmy też wiele sklepów z pamiątkami dotyczącymi tej imprezy.
Nim dotarliśmy do kasyna trafiliśmy jeszcze nieco przypadkiem do pięknego parku położonego wysoko nad morzem na tarasach, a w zasadzie dachach domów, które tworzyły tarasy. Generalnie widać, że każdy metr kwadratowy jest tutaj na wagę złota. Miasto rozbudowane jest nie tylko wzdłuż i wszerz ale także do góry. Z tym, że nie chodzi tutaj o wieżowce, a raczej domostwa położone jedno nad drugim na stromych skarpach. Łatwo przez to zgubić się w plątaninie ulic, schodów i wind.
Pod budynkiem kasyna można się poczuć jak statysta w jednym z 'Bondów', no chyba, że mamy super furę/dużo kasy/broń palną*-niepotrzebne skreślić i możemy stać się bohaterem pierwszoplanowym. My nie mieliśmy ani takich możliwości ani ambicji. Postanowiliśmy więc ruszyć w dalszą drogę w stronę Starego Miasta i Pałacu Książęcego. Wybraliśmy drogę prowadzącą wzdłuż linii brzegowej. Spora jej część to chodnik jakby wykuty w skale opadającej do morza, z którego rozciągają się piękne widoki. Tuż obok Muzeum Oceanograficznego znajduje się Ogród egzotyczny, w którym, zupełnie niechcący spędziliśmy sporo czasu. Niechcący bo nie mieliśmy tego w planach, ba, nie wiedzieliśmy o jego istnieniu. A naprawdę warto go zobaczyć! Jest po prostu piękny. Zadbany z czyściutkimi alejkami i egzotycznymi roślinami, położony na skarpie tak, że ma kilka poziomów, a najniższy kończy się pionową skałą wpadającą do morza. Nie chce się stamtąd wychodzić. Cóż, my w końcu musieliśmy. Włócząc się w kierunku północnym znaleźliśmy się w Starym Mieście. Pełne uroku uliczki, sklepiki i kawiarenki, a wszystko dopieszczone w najmniejszym szczególe. Nawet poczta wyglądała na bardzo przemyślany budynek. Koniec końców darowaliśmy sobie obejrzenie Pałacu Książęcego. Chcieliśmy trochę pooddychać Lazurowym Wybrzeżem i w tym celu wybraliśmy się w drogę powrotną z Monako, by poszwendać się trochę po Villefranche oraz zagościć choć na jedno piwko w jakiejś miejscowej knajpce.
O Villefranche trochę już pisałem. Dodam, że takich uroczych miasteczek znajduje się na Lazurowym Wybrzeżu dziesiątki, co powoduje, że ruch turystyczny bardzo się tam rozkłada. Po krótkim spacerze usiedliśmy w knajpce, w której siedzieli także miejscowi. Stolik na zewnątrz, na brukowanej uliczce, z widokiem pomiędzy kamienicami na morze. Raj. I do tego zimne piwko.
Niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Musieliśmy wreszcie udać się na stateczek, który odwiózł nas do naszego pływającego hotelu.
I tu w zasadzie kończy się nasza przygoda z rejsem. następnego dnia o 9 rano byliśmy z powrotem w Barcelonie. Ponieważ jednak zostaliśmy tam na jedną noc, a i nie ominęły nas pewne przygody, pokuszę się jeszcze o napisanie epilogu całej naszej wycieczki.
Epilog
Komentarze