Dziennik pokładowy. Dzień szósty
Szóstego dnia rejsu przybiliśmy do Livorno, z którego mogliśmy udać się do dwóch znanych miast: Pizy bądź Florencji. Ponieważ bardziej charakterystyczna oraz znana wydała nam się Piza, postanowiliśmy udać się do miasta krzywej wieży. Nie bez znaczenia był też fakt, że jest ono położone bliżej Livorno niż Florencja. Podróż pociągiem, który kursuje naprawdę często, zajmuje około 30 minut.
Najpierw jednak musieliśmy dostać się z portu do centrum Livorno i stamtąd na dworzec kolejowy. Livorno jest bardzo dużym portem, dość powiedzieć, że jednym z największych na Morzu Śródziemnym. Port zatrudnia około 15 000 pracowników, którzy obsługują około 7 000 statków rocznie. Na całe szczęście pod sam statek podstawiono dla nas autobusy, które zawiozły nas do centrum, a później z powrotem. Sam wyjazd autobusu z portu zajął około 10 minut.
Z centrum miasta postanowiliśmy dotrzeć na dworzec pieszo, co nie do końca było dobrym pomysłem gdyż, jak się później okazało, oba te miejsca dzieli nie mała odległość. W drodze powrotnej skorzystaliśmy już z autobusu miejskiego.
Sama Piza jest małym, urokliwym miasteczkiem skrajnie łatwym dla zwiedzających. W zasadzie wszystkie najważniejsze zabytki znajdują się w jednym miejscu na Campo dei Miracoli (Pole Cudów), po drodze do którego mijamy inny dobrze zachowany zabytek - położony nad rzeką kościół Santa Maria della Spina.
Na Polu Cudów mamy więc katedrę z 1604 roku (poprzednia z lat 1063-1118 spłonęła), baptysterium oraz słynną krzywą wieżę. Poza tym wzdłuż murów otaczających cały ten teren znajdziemy stragany z pamiątkami z Pizy we wszelkich możliwych wariacjach. Mimo sporej ilości turystów Piza ma swój niepowtarzalny urok, dzięki czemu czas tam spędzony mija szybko i przyjemnie. Z ciekawostek warto dodać, że z Pizy pochodzą między innymi Galileusz oraz Fibonacci.
Od trzech dni zwiedzamy włoskie miasta, a ja nie wspomniałem jeszcze o rzucających nam się w oczy, a raczej uszy obserwacjach. Włosi non stop gadają. Mieliśmy nawet wrażenie, że jak któryś przestanie pytlować to zemdleje. Najbardziej rzucało się nam to w uszy podczas podróży pociągami. Jak delikwent/delikwentka podróżował samotnie wtedy z pomocą przychodził telefon komórkowy. Rozmowa zaczynała się równo z wejściem do pociągu, a kończyła tuż przed spotkaniem z peronem stacji docelowej. Jeśli mieszkaniec Italii miał towarzystwo, to niezależnie od tego czy udało im się usiąść obok siebie, czy w drugim końcu wagonu, konwersacja musiała być podtrzymywana. Najgorsza tortura dla Włocha? Milczenie. Cóż, co kraj to obyczaj i to między innymi w podróżach jest najfajniejsze.
Po powrocie na statek, kolacji i obejrzeniu przedstawienia udaliśmy się do ‘360° Bar & Lounge’, z którego rozpościera się widok na wszystkie strony Świata, gdzie spotkaliśmy parę angielsko-irlandzką. Poza zachwytami nad naszym cudownym narodem (jacy to Polacy pracowici, jak szybo się uczą i znają dobrze angielski) rozmawialiśmy o podróżach. Okazało się, że nie jest to pierwszy rejs naszych rozmówców, którzy byli na podobnej wycieczce między innymi na Karaibach. Nie powiem, wizje jakie przed nami roztaczali brzmiały bardzo interesująco. Potem rozmowa potoczyła się w stronę następnego dnia, które spędziliśmy na wschodniej części Lazurowego Wybrzeża.
Tu należy się wyjaśnienie. Udało mi się zwiedzić prawie całe Lazurowe Wybrzeże przy okazji podróży między Pirenejami a Mont Blanc (tak troszkę naokoło). Było to jedenaście lat wcześniej ale cały czas uważałem, że to najlepsze miejsce na Ziemi jakie było dane mi odwiedzić i miałem troszkę obawy czy czar nie pryśnie. Czy obawy były słuszne, o tym napiszę przy okazji relacji z kolejnego dnia.
Wracając do wieczornych rozmów. Z miejsca, w którym statek miał zakotwiczyć (tym razem nie przybijaliśmy do żadnego portu, tylko statek wpływał do jednej z zatok) można było w bardzo szybki i prosty sposób dostać się albo do Nicei, którą już widziałem i którą byłem zachwycony albo do Monako, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Nasi rozmówcy utwierdzili nas w przekonaniu żeby zwiedzić miasto-państwo znane z kasyn czy wyścigu Formuły 1 i tak też postanowiliśmy zrobić. A co nas tam spotkało? O tym następnej odsłonie relacji.
Dziennik pokładowy. Dzień siódmy
Najpierw jednak musieliśmy dostać się z portu do centrum Livorno i stamtąd na dworzec kolejowy. Livorno jest bardzo dużym portem, dość powiedzieć, że jednym z największych na Morzu Śródziemnym. Port zatrudnia około 15 000 pracowników, którzy obsługują około 7 000 statków rocznie. Na całe szczęście pod sam statek podstawiono dla nas autobusy, które zawiozły nas do centrum, a później z powrotem. Sam wyjazd autobusu z portu zajął około 10 minut.
Z centrum miasta postanowiliśmy dotrzeć na dworzec pieszo, co nie do końca było dobrym pomysłem gdyż, jak się później okazało, oba te miejsca dzieli nie mała odległość. W drodze powrotnej skorzystaliśmy już z autobusu miejskiego.
Sama Piza jest małym, urokliwym miasteczkiem skrajnie łatwym dla zwiedzających. W zasadzie wszystkie najważniejsze zabytki znajdują się w jednym miejscu na Campo dei Miracoli (Pole Cudów), po drodze do którego mijamy inny dobrze zachowany zabytek - położony nad rzeką kościół Santa Maria della Spina.
Na Polu Cudów mamy więc katedrę z 1604 roku (poprzednia z lat 1063-1118 spłonęła), baptysterium oraz słynną krzywą wieżę. Poza tym wzdłuż murów otaczających cały ten teren znajdziemy stragany z pamiątkami z Pizy we wszelkich możliwych wariacjach. Mimo sporej ilości turystów Piza ma swój niepowtarzalny urok, dzięki czemu czas tam spędzony mija szybko i przyjemnie. Z ciekawostek warto dodać, że z Pizy pochodzą między innymi Galileusz oraz Fibonacci.
Od trzech dni zwiedzamy włoskie miasta, a ja nie wspomniałem jeszcze o rzucających nam się w oczy, a raczej uszy obserwacjach. Włosi non stop gadają. Mieliśmy nawet wrażenie, że jak któryś przestanie pytlować to zemdleje. Najbardziej rzucało się nam to w uszy podczas podróży pociągami. Jak delikwent/delikwentka podróżował samotnie wtedy z pomocą przychodził telefon komórkowy. Rozmowa zaczynała się równo z wejściem do pociągu, a kończyła tuż przed spotkaniem z peronem stacji docelowej. Jeśli mieszkaniec Italii miał towarzystwo, to niezależnie od tego czy udało im się usiąść obok siebie, czy w drugim końcu wagonu, konwersacja musiała być podtrzymywana. Najgorsza tortura dla Włocha? Milczenie. Cóż, co kraj to obyczaj i to między innymi w podróżach jest najfajniejsze.
Po powrocie na statek, kolacji i obejrzeniu przedstawienia udaliśmy się do ‘360° Bar & Lounge’, z którego rozpościera się widok na wszystkie strony Świata, gdzie spotkaliśmy parę angielsko-irlandzką. Poza zachwytami nad naszym cudownym narodem (jacy to Polacy pracowici, jak szybo się uczą i znają dobrze angielski) rozmawialiśmy o podróżach. Okazało się, że nie jest to pierwszy rejs naszych rozmówców, którzy byli na podobnej wycieczce między innymi na Karaibach. Nie powiem, wizje jakie przed nami roztaczali brzmiały bardzo interesująco. Potem rozmowa potoczyła się w stronę następnego dnia, które spędziliśmy na wschodniej części Lazurowego Wybrzeża.
Tu należy się wyjaśnienie. Udało mi się zwiedzić prawie całe Lazurowe Wybrzeże przy okazji podróży między Pirenejami a Mont Blanc (tak troszkę naokoło). Było to jedenaście lat wcześniej ale cały czas uważałem, że to najlepsze miejsce na Ziemi jakie było dane mi odwiedzić i miałem troszkę obawy czy czar nie pryśnie. Czy obawy były słuszne, o tym napiszę przy okazji relacji z kolejnego dnia.
Wracając do wieczornych rozmów. Z miejsca, w którym statek miał zakotwiczyć (tym razem nie przybijaliśmy do żadnego portu, tylko statek wpływał do jednej z zatok) można było w bardzo szybki i prosty sposób dostać się albo do Nicei, którą już widziałem i którą byłem zachwycony albo do Monako, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Nasi rozmówcy utwierdzili nas w przekonaniu żeby zwiedzić miasto-państwo znane z kasyn czy wyścigu Formuły 1 i tak też postanowiliśmy zrobić. A co nas tam spotkało? O tym następnej odsłonie relacji.
Dziennik pokładowy. Dzień siódmy
Komentarze