'Wszystko za życie' w multipleksie...
Ostatni weekend był imprezowy, sympatyczny, miał wszystko, co weekend miec powinien. Najpierw w piątek impreza, i to nie byle jaka - parapetówa! W sobotę część imprezy nie dała się dogonić kacowi i na 15 poszliśmy na mecz rugby Budowlani Łódź - Ogniwo Sopot. A tam oczywiście piwko na trybunach i zwycięstwo naszych na boisku. Zresztą bez piwka słabo ostrzyliśmy i obraz wydawał nam się rozmazany. Toteż musieliśmy jakoś temu zaradzić. Rozmowy w takim przyjemnym, afterparty'owym stanie, jak zawsze są miłe, a i tym razem nie inaczej było. Wieczorek dla mnie był krótki, już o 20 byłem w domku.
W niedzielę jakoś nie mogłem się zorganizować. Poszedłem na zakupy ale zapomniałem kupić coś na obiad, którego zresztą i tak nie bardzo chciało mi się robić. Na szczęście okazało się, że jeden z kumpli ma smaka na żarcie w mieście. Umówiliśmy się więc w Manufakturze, zjedliśmy obiad, a potem, potem kino. Poszliśmy na 'Wszystko za życie'. Tytuł polski jak zwykle trafiony (oryginał 'Into the wild') ale mniejsza z tym. Film idealny na koniec hedonistycznego weekendu. Opowiada on o gościu, który po skończeniu college'u postanawia oddać całą kasę jaką uzbierał na studia na cele charytatywne, sprzedać wszystko i ruszyć w drogę. Opowieść niby jest trochę o jego drodze i marzeniu, by dostać się na Alaskę, ale tak naprawdę film mówi o ucieczce. Ucieczce od codziennych, bzdurnych obowiązków, głupich zasad, chęci posiadania. Teraz wyobraźcie sobie, że oglądaliśmy ten film w multipleksie...jednym z produktów konsumpcjonizmu. Trochę to dziwne, ale przez to przyszło mi na myśl, że większość, ba znakomita większość z nas, nie potrafi uwolnić się od codzienności, od wygód, od obowiązków i zasad. I z wiekiem każdego z nas, jest coraz gorzej. Kiedyś człowiek choć trochę się buntował, na każdy temat miał coś do powiedzenia. Teraz? A po co się odzywać i tak nic nam się nie uda zmienić.
Choćby ja - kiedyś anarchista (mam nadzieję, że trochę nadal), a teraz tyram w korporacji, która świadczy usługi dla innych korporacji...ironia losu.
W niedzielę jakoś nie mogłem się zorganizować. Poszedłem na zakupy ale zapomniałem kupić coś na obiad, którego zresztą i tak nie bardzo chciało mi się robić. Na szczęście okazało się, że jeden z kumpli ma smaka na żarcie w mieście. Umówiliśmy się więc w Manufakturze, zjedliśmy obiad, a potem, potem kino. Poszliśmy na 'Wszystko za życie'. Tytuł polski jak zwykle trafiony (oryginał 'Into the wild') ale mniejsza z tym. Film idealny na koniec hedonistycznego weekendu. Opowiada on o gościu, który po skończeniu college'u postanawia oddać całą kasę jaką uzbierał na studia na cele charytatywne, sprzedać wszystko i ruszyć w drogę. Opowieść niby jest trochę o jego drodze i marzeniu, by dostać się na Alaskę, ale tak naprawdę film mówi o ucieczce. Ucieczce od codziennych, bzdurnych obowiązków, głupich zasad, chęci posiadania. Teraz wyobraźcie sobie, że oglądaliśmy ten film w multipleksie...jednym z produktów konsumpcjonizmu. Trochę to dziwne, ale przez to przyszło mi na myśl, że większość, ba znakomita większość z nas, nie potrafi uwolnić się od codzienności, od wygód, od obowiązków i zasad. I z wiekiem każdego z nas, jest coraz gorzej. Kiedyś człowiek choć trochę się buntował, na każdy temat miał coś do powiedzenia. Teraz? A po co się odzywać i tak nic nam się nie uda zmienić.
Choćby ja - kiedyś anarchista (mam nadzieję, że trochę nadal), a teraz tyram w korporacji, która świadczy usługi dla innych korporacji...ironia losu.
Komentarze