Bułgaria 2002

Zdjęcia

Początkowo w wakacje 2002 roku planowaliśmy pojechać do Turcji. Wyliczyliśmy jednak, że aby zwiedzić ten kraj ze wszystkimi jego najciekawszymi atrakcjami, potrzebowalibyśmy sporej gotówki. I tak cofając się palcem po mapie w kierunku Polski trafiliśmy na Bułgarię. Po zebraniu informacji okazało się, że jest to państwo tanie, bezpieczne, o interesujących górach. Jedynym problemem był dojazd, tym bardziej, że wybraliśmy się autostopem, a wizja noclegu gdzieś przy drodze w Rumunii nie napawała nas optymizmem.

Podróż tam...

...rozpoczęliśmy od kilkudniowego pobytu na Słowacji. Nigdzie się nam nie spieszyło, więc postanowiliśmy odwiedzić Małą Fatrę, a po drodze także Słowacki Kras. Po kraju naszych południowych sąsiadów poruszaliśmy się stopem bądź niedrogimi autobusami.

Granicę przekroczyliśmy w Chyżnem skąd tylko kilkanaście kilometrów do Oravskiego Hradu, pochodzącego z XIII wieku. Zamek ten położony jest po lewej stronie drogi i trudno go nie zauważyć ze względu na jego gabaryty i dobry stan, w jakim mimo wieku się znajduje. Do zwiedzenia jest tu kilkanaście dobrze zachowanych komnat pełnych przedmiotów z epoki czynnego użytkowania zamku. W ramach wycieczki (obowiązkowo z przewodnikiem) jest też mały pokaz strojów ludowych i broni, po którym można sobie zrobić zdjęcie z aktorami. Całe zwiedzanie trwa około godziny.

Dalej przez Dolny Kubin i Parnice ruszyliśmy do Terchowej, miejscowości położonej u podnóża Małej Fatry, w której w 1688 roku urodził się legendarny Janosik. Ponieważ godzina była już późna musieliśmy rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Miejscowi zwrócili nam uwagę by nie rozbijać się w lesie z powodu grasujących niedźwiedzi, a to skomplikowało nieco sprawę, gdyż pierwotnie chcieliśmy rozbić się na dziko, gdzieś pod miejscowością. Gdy tak szukaliśmy miejsca bliżej domostw, udało nam się zagadać z jednym z autochtonów, który postanowił zapytać żony czy aby ubytovanie się nie znajdzie. Okazało się, że i owszem. Dostaliśmy nieużywany, aczkolwiek umeblowany pokój, który gospodyni służył za mały składzik, w którym trzymała na przykład wypraną pościel. Za nocleg musieliśmy zapłacić... 50 koron od osoby (jakieś 5 PLN), więc szybko zapytaliśmy czy możemy zostać na dwie noce. Okazało się, że gospodyni nie miała nic przeciwko. Na dodatek ta miła pani sprzedała nam po piwie, gdyż sklepy były już pozamykane (w końcu było po 17...:)).

Następnego dnia wybraliśmy się przez Stefanową, Horne diery i Mały Rozsutec na Wielki Rozsutec i z powrotem do Terchowej. Wycieczka nie długa, acz treściwa i zawierająca w sobie wiele atrakcji. Horne diery na przykład podobne są do znanych ze Słowackiego Raju roklin, które obfitują w drabinki i platformy ułatwiająca poruszanie się wzdłuż potoków. Z kolei przy wejściu na Mały i Wielki Rozsutec korzytać trzeba z łańcuchów. Warto jednak odwiedzić te szczyty by móc podziwiać z ich wysokości charakterystyczne dla Fatry skalne formacje.

Kolejnego dnia znów wyszliśmy na drogę łapać okazję. Tym razem naszym celem była Rożnawa, miasto położone w Słowackim Krasie. Podróż nie nastręczała nam specjalnych problemów, a życzliwych kierowców nie brakowało toteż dość szybko osiągnęliśmy cel podróży. Na miejscu odnaleźliśmy informację turystyczną, w której dowiedzieliśmy się wszystkiego na temat położenia kempingów w okolicy. Najbliższym okazał się ten położony w Krasnohorskim Podhradiu (czyli podzamczu J). W okolicy pełno jest zabytkowych, często gotyckich budynków, stąd droga z Rożnawy na północ i na wschód nazwana została Goticką Cestą (gotycka droga). Nasz kemping również znajdował się pod jednym z takich obiektów, a mianowicie pod Krasną Horką, świetnie zachowanym i bardzo ładnie położonym zamkiem z XIV wieku. To była nasza baza wypadowa na kilka następnych dni. Poza rzeczonym zamkiem zwiedziliśmy dokładnie Rożnawę, jedyną w swoim rodzaju Ochtinską aragonitową jaskinię, a także Zadielską Dolinę. Cały Słowacki Kras słynie z wielu jaskiń i specyficznego ukształtowania terenu. Otóż wchodzi się tam na płaskowyże, które obfitują w różne jamy, jaskinie i naturalne leje. Jedną z najsłynniejszych jaskiń jest Domica. Leży ona zarówno po stronie Słowackiej, jak i Węgierskiej, a część z niej zwiedza się łodzią płynąc po podziemnym jeziorze. Niestety lato, w którym odwiedzaliśmy jaskinię było tak upalne, że łodzie leżały na dnie... Oczywiście wędrowaliśmy też po płaskowyżach, o których już pisałem. Generalnie bardzo miło spędziliśmy czas w tym uroczym rejonie Słowacji, zwanym też Gemerskim Krajem jednak główny cel podróży był jeszcze daleko.

Aby jak najszybciej dostać się na drogę prowadzącą z Koszyc do granicy, wstaliśmy skoro świt i wsiedliśmy do pierwszego w tym kierunku pociągu. Po wylądowaniu na stacji docelowej zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy na trasę. Dość szybko dostaliśmy się do granicy, a zatrzymywało się nam prawie wszystko. Dość powiedzieć, że zatrzymałem ambulans, zdecydowanie przystosowany do przewożenia osób... nadpobudliwych, o czym świadczyły skórzane pasy przy noszach. Z ostatniej miejscowości przed granicą musieliśmy jeszcze dojść kawałek, co dało nam możliwość spożycia ostatniego słowackiego piwa. Zaraz po przejściu granicy udaliśmy się na parking z tirami, by poprosić o podwiezienie. Już pierwszy polski kierowca jakiego zagadnęliśmy zgodził się nas zabrać. Tym oto sposobem drogę aż do granicy z Rumunią mieliśmy z głowy. Jazda była tym bardziej komfortowa, że samochód posiadał klimatyzację, co odczuliśmy wysiadając już na miejscu, kiedy to uderzyła nas fala rozgrzanego powietrza.

Granicę Węgiersko – Rumuńską przekraczaliśmy w Artand. Po drugiej stronie granicy chcieliśmy dojechać jakimś transportem publicznym do Oradei, by stąd ruszyć dalej stopem. Tu jednak zaczęły się schody, gdyż okazało się, że nic takiego jak autobus czy pociąg (mimo istniejących torów) z granicy do miasta, nie istnieje. Trzeba zaznaczyć, że samochody osobowe były załadowane po brzegi, a tiry... cóż, te czekało ważenie, mierzenie, cła i inne długie i żmudne zabiegi mające na celu głównie wydębienie łapówek od zmęczonych kierowców. Staliśmy więc w ukropie i powoli traciliśmy nadzieję. W pewnym momencie nieopodal nas stanął polski autobus. Postanowiłem pogadać z pilotką, a ta po załatwieniu formalności i konsultacji z kierowcami zgodziła się nas zabrać. Był to dwuosobowy (!) turnus jadący do... Bułgarii!!! Byliśmy uratowani, czekała nas noc w komfortowych warunkach, w polskim autokarze, z telewizorem, magnetowidem i polskimi filmami. Jak się okazało po krótkiej rozmowie, pilotka również jeździła stopem i doskonale wiedziała co przeżywamy.

Myliłby się jednak ten, kto uważa że podróż przez Rumunię w takich warunkach pozbawiona jest przygód. Znajomi, którzy byli tu w górach mówili mi, że to nie prawda co mówi się o tym kraju. Cóż, jeśli jeździ się stopem i chodzi po górach unikając większych miast i kontaktów z policją to OK. Proponuję jednak pojechać własnym autem. W tym barbarzyńskim kraju policja, jak i bandy przebrane za policjantów tylko czyhają na kierowców, a łapówki kosztują – za autobus – około 100 euro. Oczywiście wina zawsze się znajdzie. Przy czym mandat nie wchodzi w grę, bo trzeba by się wtedy zgłosić do Bukaresztu po skonfiskowane prawo jazdy... Nas takie spotkanie z policją/bandą spotkało trzy razy, przy czym raz z winy kierowcy. Do tego trzeba wspomnieć o jednej z głównych dróg, którą jechaliśmy. Otóż nie zawsze pokryta była ona asfaltem, a dodające Rumunii kolorytu wozy konne poruszające się po tej drodze, nocą stawały się po prostu niebezpieczne, gdyż oczywiście były nie oświetlone. Granicę przekraczaliśmy w Ruse i tu znów mógł być problem. Nie było nas na liście pasażerów, a przejście to przeznaczone było tylko dla pojazdów. Nie było więc możliwości byśmy przekraczali granicę pieszo. Na szczęście udało nam się przejechać. Po około dobie od wyjazdu z Krasnohorskiego Podhradia byliśmy w Bułgarii!!!

Na miejscu

Byliśmy diabelnie zmęczeni, bo mimo wszystko w autobusie spało nam się kiepsko. Chociaż napierałem by dalej poruszać się transportem publicznym, Ola przekonała mnie żeby jeszcze spróbować łapać stopa. I złapaliśmy. Kierowca był Węgrem i mówił trochę po niemiecku i rosyjsku, czyli w językach których ani ja ani Ola nie znamy. Nie to jednak było głównym powodem naszego zasypiania, mimo usilnej walki ze zmęczeniem. Jak już pisałem byliśmy padnięci, a ciężarówka tego pana poruszała się najszybciej z zabójczą prędkością ok. 60 km/h. Pan ten był najwyraźniej niepocieszony naszą postawą i wysadził nas z auta w Wielkim Tarnowie, choć – o ile pamiętam J - miał nas zawieźć do Starej Zagory. W tym momencie moja opcja zwyciężyła, wybraliśmy się na poszukiwanie dworca autobusowego bądź kolejowego. Ten pierwszy, nie bez pomocy miłych tubylców, udało się nam znaleźć po jakimś kwadransie. Chcieliśmy jednak mieć pewność, że wybieramy najtańszy transport. Tak więc Ola została z plecakami, a ja ruszyłem w miasto. Od razu powiem, że dworca nie znalazłem, ale za to zobaczyłem kawałek dawnej stolicy Bułgarii. A było na co popatrzeć gdyż miasto jest pięknie położone miedzy górami i do tego zabytkowe. Teraz trochę żałujemy, że nie zostaliśmy tam na nocleg, jednak gdy człowiek jest zmęczony i ma cel, a była nim Sofia, to często nic poza nim nie widzi. W końcu wsiedliśmy w elegancki i niedrogi autobus i ruszyliśmy w stronę Sofii.

Plan był taki, by spać w stolicy Bułgarii, następnego dnia ją zwiedzić i później ruszyć w góry. Jednak noclegi w tym mieście są zabójczo drogie. Za miejsce w schronisku młodzieżowym, w pokoju wieloosobowym trzeba było zapłacić równowartość 10 $. Pani w informacji nie mogła uwierzyć, że znajdę tańszy nocleg w Warszawie.

Postanowiliśmy więc najpierw ruszyć w góry, a później... „się zobaczy”. Dworzec, z którego odjeżdżają autobusy i busy na południe kraju, położony jest dość daleko od centrum, dlatego też o dojazd do niego należy popytać miejscowych. Do tego leży on pod wiaduktem, co dodatkowo utrudnia lokalizację. Pojechaliśmy przez Samokow do Gowedarczi, gdzie kilka kilometrów za miejscowością znajduje się kemping, na którym się rozbiliśmy. Warto jeszcze wspomnieć o Samokowie, gdyż jest to miejscowość obrazująca typowy dla Bułgarii folklor. Wysiedliśmy tam na obskurnym postkomunistycznym dworcu, przy którym pasł się koń stojący obok zabytkowej studni, a nieopodal stał równie zabytkowy meczet. Jest to niepowtarzalny i niepodważalny urok tego kraju.

Z kempingu zrobiliśmy sobie wycieczkę do Siedmiu Jezior, miejsca zapewne uroczego, choć trudno to stwierdzić przy pochmurnej i deszczowej pogodzie. Za to dzień po wycieczce był przeznaczony na odpoczynek i degustację rakiji, mastiki i tutejszego piwa w Gowedarczi.

W końcu jednak przyszedł czas na ruszenie w góry z plecakami. Nasza trasa zaczynała się w Borowcu, odpowiedniku naszego Zakopanego. Niestety dojazd do tej letniskowej miejscowości zajął nam tak dużo czasu, że aby go więcej nie tracić, podjechaliśmy stąd kolejką kabinową na 2369 m n.p.m.. Stąd wygodnym i malowniczym szlakiem weszliśmy na najwyższy szczyt Bułgarii, Musałę (2925 m n.p.m.). Po nacieszeniu się widokiem ruszyliśmy dalej w stronę schroniska Griczar. Tu nad jeziorem rozbiliśmy namiot, nie wiedząc jeszcze co nas czeka. Nieopodal nas rozbiła się spora grupa Bułgarów, a gdzieś w dali pasły się konie i bydło. Początkowo mili Bułgarzy po wypiciu znacznej ilości alkoholu namolnie i z uporem maniaka zapraszali nas do ogniska, mimo iż wcześniej spędziliśmy z nimi jakiś czas i mówiliśmy, że chcemy się porządnie wyspać. Na domiar złego pasące się bydło wróciło z gór pod schronisko i latało sobie miedzy namiotami. Wizja bycia przydeptanym przez kilkusetkilogramowego konia powodowała u mnie lekką nerwicę...

Na szczęście następny dzień wynagrodził nam kiepsko przespaną noc. Z Griczaru ruszyliśmy ładną, widokową drogą do Rybnich Jezior. Trzeba tu nadmienić, że Riła swoją budową i krajobrazami przypomina nieco nasze Tatry Zachodnie. Tak więc maszerowaliśmy wygodną ścieżką pośród zielonych hal, podziwiając ładne widoki. Do schroniska przy Rybnich Jeziorach dotarliśmy bez większych problemów. Na miejscu poznaliśmy międzynarodową parę: Jorga (Niemiec) oraz Katrin (Węgierka), którzy okazali się bardzo miłymi kompanami wspólnego biesiadowania, a których spotkamy jeszcze w późniejszym czasie. Z Rybnich Jezior można zejść w dół do Rylskiego Monastyru, bądź udać się przez Marinkowicę w stronę schroniska pod Majlowicą. My wybraliśmy ten drugi wariant. Potem okazał się to wybór nie do końca trafny, gdyż mapa którą posiadaliśmy nie przekładała się zawsze na sytuację w terenie. Ponadto Majlowicę można zdobyć też z Rilskiego Monastyru, którego jako jednego z najważniejszych zabytków Bułgarii nie mieliśmy zamiaru omijać. Planowaliśmy jednak zejść w to słynne miejsce właśnie przechodząc przez trudną, skalistą Majlowicę.

Początkowo szlak nie sprawiał żadnych negatywnych niespodzianek. Jednak po kilku godzinach drogi, gdy mieliśmy trawersować jeden z grzbietów, okazało się, że trawers ten jest dość trudny, a ubezpieczeniem jest tu stalowa lina, która w kilku miejscach sama wychodziła ze ściany. To jednak uznaliśmy jedynie za dobrą przygodę, tym bardziej, że trawers miał tylko około kilometra i stok, mimo iż bardzo kamienisty i przez to utrudniający poruszanie się, nie był bardzo stromy. Dalej droga prowadziła przez piękne zakątki przypominające nasze Tatry Wysokie. Gdy byliśmy już, według mapy, niedaleko schroniska Majlowica, okazało się, że wcale nie bardzo się zbliżamy... Mało tego pokonywaliśmy kolejne grzbieciki, których nie było na mapie. Po jakimś czasie mieliśmy serdecznie dość ciągłego schodzenia i wchodzenia. Do tego okazało się, że końcówka szlaku prowadzi potokiem, a właściwie małą rzeczką i to na stoku o całkiem sporym nachyleniu. Oczywiście na mapie droga przekracza potok w jednym miejscu i to już przy samym schronisku. Zmęczeni ponad miarę (w końcu nie spodziewaliśmy się „dodatkowych” kilometrów), dotarliśmy w końcu do schroniska. I tu okazało się, że nie możemy rozbić namiotu, gdyż jest to teren rezerwatu i grozi nam kara. Jak okiem sięgnąć nie dało się rozstawić namiotu tak, byśmy byli niewidoczni, a do tego wszystkiego piekielnie bolała mnie lewa stopa. Nie pozostało nam nic innego jak schodzić w dół w stronę... Gowedarczi. Oczywiście nie myśleliśmy o dojściu do „naszego” kempingu, który znajdował się jednak dość daleko, tym bardziej, że było już późno. Szliśmy tak asfaltową drogą plując sobie w brodę, że nie zeszliśmy do Rilskiego Monastyru. Z moją nogą było coraz gorzej, a na dodatek po drodze nie było żadnego sensownego noclegu. W końcu trafiliśmy do jakiegoś niedrogiego hotelu i skusiliśmy się na nocleg w luksusie. Kosztowało nas to około 25 złotych od osoby i była to cena dla obcokrajowców. Okazało się to niezłym posunięciem. Moja noga zdecydowanie potrzebowała dokładnego umycia i odpoczynku. Przyczyną mojego cierpienia była pęknięta podeszwa buta, przez którą dostawała się dowolna ilość wody.

Nie było mowy o powrocie pod Majlowicę, więc wybraliśmy się na dół, by przez Gowedarczi, Samokow, Dupnice i Riłę dostac się do Rilskiego Monastyru. Oczywiście wszystko stopem. Warto tu wspomnieć o co ciekawszych rodzajach transportu. Pierwszy samochód jaki złapaliśmy był o tyle ciekawy, że jechał całą drogę, a więc kilka kilometrów... na luzie. Po prostu droga prowadziła cały czas w dół na czym skorzystał oszczędny kierowca. Jechaliśmy też pięknym, zabytkowym samochodem na oko z lat 60 – tych (Wołga?), który był w doskonałym stanie, a do tego miał niesamowicie wygodną kanapę, olbrzymi bagażnik i wchodził w zakręty z prędkością 80 km/h! Na koniec w Rile poznaliśmy starszą parę grecko – angielską, która nie wiedziała jak dostać się do Monastyru. Niestety ostatni autobus już odjechał, a oni nie znali bułgarskiego. Ponieważ nam nieznajomość tego języka nie przeszkadzała, postanowiliśmy pomóc zarówno im jak i sobie. Po przeprowadzeniu krótkiego wywiadu okazało się, że za nie duże pieniądze zawiezie nas taksówka. Starsi Państwo byli zachwyceni, gdyż podróż czymś w rodzaju zaporożca załadowanego po brzegi bagażami i to w pięć osób, była dla nich prawdziwą przygodą. Z wdzięczności zapłacili oni w całości za kurs J. Bez problemu znaleźliśmy niedrogi kemping z równie tanią restauracją (co jest normą w tym kraju) i najedzeni, szczęśliwi oraz oczywiście po „lampce” tutejszego wina poszliśmy spać.

Rilski Monastyr jest miejscem, którego nie można nie zwiedzić będąc w Bułgarii. Ufundowany przez naród bułgarski klasztor jest zarazem jego symbolem. W klasztorze można się przespać. Za noc w surowych, klasztornych warunkach trzeba było zapłacić równowartość około 10$. Kilka kilometrów od Klasztoru znajduje się miejsce, w którym znajdował się on pierwotnie. Stoi tu budynek przyległy do samotni.

Z Rilskiego Monastyru postanowiliśmy, tym razem na lekko, zdobyć Majlowicę. Niestety złe samopoczucie, a może rozleniwienie spowodowało, że nacieszywszy się kwiecistymi łąkami wróciliśmy na dół, po drodze wymyślając jeszcze wycieczkę rowerową na dalszą część wakacji... Z Monastyru, częściowo autostopem, częściowo zaś autobusami dostaliśmy się do Melnika.

Droga między Bladojewgradem, a Sandancki jest bardzo widokowa, o czym warto pamiętać jadąc na przykład do Grecji.

Niestety do znanego każdemu miłośnikowi win Melnika bardzo trudno dostać się transportem publicznym. Ostatni odcinek drogi trzeba pokonać stopem, własnym autem bądź mieć szczęście i trafić na bardzo rzadko kursujący autobus. Nam udało się złapać na stopa... autobus, chyba robotniczy, bo jechało nim kilku panów.

W Melniku zakochałem się od pierwszego wejrzenia, czy z wzajemnością nie wiem, ale jeszcze tego samego wieczora po przyjeździe cały się do mnie uśmiechał ;-). Trudno opisać tą magiczną miejscowość. Położone przy granicy z Grecją, o Macedońskim charakterze, pełne winnic i starych domów, restauracji i kawiarenek, z ludźmi sprzedającymi swe wino na wąskich ulicach, niewielkie miasteczko nie da się zapomnieć. Praktycznie nie ma tu samochodów, czas płynie leniwie, a życie tętni w każdym zakątku. Czas można miło spędzić w jednej z wielu winnic, a szczególnie godna polecenia jest ta położona w wyższej części miasta w starej piwnicy wydrążonej w skale. Rozpościera się stąd widok na całe miasto i dolinę, a obsługujący pan jest niezwykle miły i może zaskoczyć kilkoma zwrotami po Polsku.

Bez problemu można znaleźć tu niedrogi nocleg. My za pokój zapłaciliśmy ok. 12 PLN od osoby. A wieczorem spotkaliśmy naszych znajomych z Rybnich Jezior, czyli Jorga i Katrin, z którymi długo i dokładnie degustowaliśmy tutejsze wina, w międzyczasie jedząc jeszcze typowo bułgarskie danie, jakim jest Musaka.

Co do doliny, w której położony jest Melnik. Nad miastem górują piaskowcowe ostańce w jasnożółtym kolorze, a roślinność przypomina tę z buszu. Dokładniej mogliśmy przyjrzeć się tej roślinności i piaskowcom, gdy następnego dnia wyruszyliśmy do Rożeńskiego Monastyru. Szlak prowadzi właśnie w górę doliny, dnem wyschniętej, prawdopodobnie okresowej rzeki. Nigdy nie byłem w Australii, ale wyobrażam sobie, że tak właśnie wygląda busz.

Rożeński Monastyr jest zupełnie inny niż Rilski. To prawdziwy klasztor bez tłumu turystów, którzy zaglądają w każdy kąt. Większa część Monastyru jest zamknięta i panuje tu niesamowity spokój. Warto posiedzieć tu chwilę w zbawiennym cieniu i poobserwować zwierzęta hodowane w klasztorze. Trzymane są one na ładnych, schludnie utrzymanych wybiegach. Zresztą cały klasztor wygląda jak z bajki.

Gdy nacieszyliśmy się Melnikiem, ruszyliśmy w drogę powrotną, z twardym postanowieniem zwiedzenia Sofii. Drogę przejechaliśmy stopem, co bardzo pomogło nam w znalezieniu noclegu w stolicy Bułgarii. W jednej z podsofijskich wiosek zabrali nas robotnicy wracający z pracy do Sofii. Gdy dowiedzieli się o naszych problemach ze znalezieniem noclegu postanowili nam pomóc. Wykonali kilka telefonów, po czym podwieźli nas pod sam hotel robotniczy, w którym czekał już na nas pokój. Nocleg i tak nie był najtańszy, bo ok. 30 PLN/os. za pokój w czymś co wyglądało jak zwykły polski blok to jednak sporo, ale wiedzieliśmy już, że jak na to miasto to naprawdę niska cena. Poza tym miało to swój urok. Jak inaczej naprawdę poznać miasto, jeśli nie poprzez obcowanie z tubylcami ze zwykłego osiedla. Jeszcze tego samego dnia spijaliśmy piwko w osiedlowej knajpce.

Następny dzień minął nam na zwiedzaniu Sofii. Zabytków jest tu co nie miara, a większość naprawdę bardzo wiekowa. W końcu miasto zostało założone już w II wieku naszej ery, co uwidaczniają pozostałości rzymskich budowli, choćby te na dziedzińcu pałacu prezydenckiego. Na starą budowlę natknąć się tu można nawet...w przejściu podziemnym.

Do najważniejszych zabytków miasta, szczególnie dla katolików, należy bazylika Św. Zofii z VI wieku. Osobiście nie zachwyciła mnie ta budowla. Nie jestem raczej znawcą architektury, ale wyglądała mi ona na znacznie młodszą niż była w rzeczywistości. Dodam, że to na pewno była TA budowla, o czym mówił napis przy wejściu. Znacznie bardziej podobała mi się, położona niedaleko, cerkiew Aleksandra Newskiego (1904 – 1912), czy meczet Bania Pasza (1393 – 1878).

Inną niewątpliwą atrakcją miasta jest jego położenie u stóp pasma Witoszy (2290 m n.p.m.), na które można wjechać jedną z kolejek linowych. U podnóża pasma jak i na górze znajdują się restauracje i kawiarnie.

W końcu przyszedł czas na powrót. Tym razem granicę bułgarsko – rumuńską postanowiliśmy przekroczyć w Widinie. Z Sofii dostaliśmy się tam pociągiem, który jedzie bardzo malowniczą trasą. Na miejscu znajduje się jeden kemping położony tuż za miastem, lecz jest on niestety bardzo drogi. O nocleg postanowiliśmy więc zapytać się w centrum. Gdy po bezowocnych poszukiwaniach staliśmy pod jednym ze sklepów, w którym zasięgaliśmy języka, wyszedł sprzedawca i zaproponował nam nocleg w jego nowym, jeszcze nie wyremontowanym mieszkaniu. Nocleg ten kosztował nas około... 5 PLN za osobę. Było to zwykłe M – 4, w zwykłym wieżowcu, tyle, że mieszkanie było przed remontem.

Następnego dnia żegnaliśmy się z Bułgarią jedząc szopską sałatkę i kebabczi (białe kiełbaski z grilla), w barze nad Dunajem. Granicę w Widinie przekracza się promem, a właściwie statkiem i jest to naprawdę duża atrakcja. Rzeka w tym miejscu jest dość szeroka, o ładnych brzegach porośniętych zieloną roślinnością, które można dłużej obserwować, gdyż statek nie płynie bezpośrednio na drugi brzeg. Przed nami była Rumunia, a dokładnie Kalafat.

Podróż z powrotem

Gdy wysiedliśmy na drugim brzegu, od razu zostaliśmy otoczeni przez grupę dzieciaków próbujących wyłudzić od nas cokolwiek. Ponieważ przez Rumunię chcieliśmy przejechać transportem publicznym musieliśmy znaleźć jakiś kantor. Informacji udzielili nam policjanci, z których jeden nawet nieźle mówił po angielsku. Okazało się, że wymianę pieniędzy prowadzą tylko banki więc kurs oczywiście jest stały i niekoniecznie korzystny dla nas.

Pierwszy odcinek, do Krajowej, pokonaliśmy dość powolnym pociągiem, w którym bilety sprawdzał bardzo niemiły pan konduktor. Otóż bilety mieliśmy oczywiście na drugą klasę, lecz wagony w tym pociągu niczym dla nas się nie różniły więc usiedliśmy w pierwszym lepszym. Gdy przyszło do kontroli biletów, okazało się, że to pierwsza klasa. Muszę dodać, że jechaliśmy może pięć minut z kilkugodzinnej podróży tym pociągiem. Konduktor zaczął okrutnie się awanturować i nie chciał mi oddać biletów, mimo iż przeprosiliśmy i chcieliśmy przenieść się do „dwójki”. W końcu wyrwałem mu bilety i po prostu poszliśmy. Facet zrozumiał chyba, że nie może liczyć na łapówkę i dał sobie spokój.

W Krajowej mieliśmy trochę czasu, który postanowiliśmy wykorzystać na degustację tutejszego piwa. Znowu bardzo mili i wykształceni lingwistycznie okazali się policjanci, którzy pomogli nam zakupić odpowiednie bilety i pilnowali, żeby nic nam się nie stało, gdy czekaliśmy na pociąg do Timiszoary.

W Timiszoarze byliśmy dość późno i nie bardzo wiedzieliśmy jak dostać się do granicy z Węgrami. Co prawda był pociąg do Aradu, ale co dalej? Poznaliśmy wtedy bezdomnego, który po angielsku mówił co najmniej bardzo dobrze. Był to młody chłopak, który zarabiał sobie pomagając turystom spoza Rumunii. Niestety nie mógł on liczyć na datek od nas, gdyż sami byliśmy już dość „wyczerpani” finansowo, jeśli wziąć pod uwagę odległość, którą mieliśmy jeszcze do pokonania. Mimo to powiedział nam on, że z Aradu w nocy ruszają busy wożące ludzi na handel do Budapesztu.

W Aradzie faktycznie czekało kilkanaście busów i autobusów, które za równowartość około 35 PLN wożą ludzi do Budapesztu. Wsiedliśmy do jednego z nich i rano byliśmy już na miejscu. W stolicy Węgier spędziliśmy kilka godzin, w poszukiwaniu najlepszego transportu do Polski, by wreszcie ruszyć z dworca Keleti do Bratysławy. Tu szybka przesiadka i wieczorem byliśmy już w Żilinie. Pani na dworcu oczywiście nie znalazła tego dnia już żadnego pociągu do Polski. Trzeba mieć jednak na uwadze, że nie szukała ona połączenia przez Czechy. A takie oczywiście istnieje. I tak przez Czeski Cieszyn dostaliśmy się do kraju, pokonując przy tym pięć granic.

Informacje praktyczne

Na koniec chciałbym przedstawić jeszcze kilka przydatnych informacji. Przede wszystkim Bułgaria, a przynajmniej ta część, o której mowa w tekście jest naprawdę tanim krajem. Dość często pozwalaliśmy sobie na wizyty w restauracjach, w których za odpowiednik kilku złotych można się nieźle najeść. Na przykład słynna i pyszna sałatka szopska kosztuje około 2 – 3 złotych i jest jej tyle, że mało kto prosi o dokładkę. Również ceny w schroniskach nie są wygórowane i wielu ludzi kupuje w nich posiłki.

Poza tym trzeba pamiętać o jednym ważnym geście. Gdy na zadane pytanie Bułgar kiwa głową, jakby chciał nam odpowiedzieć „tak”, to znaczy, że ma na myśli „nie” i odwrotnie, gdy kiwa „nie” to znaczy to „tak”. Nie jest to jednak takie proste, gdyż wielu Bułgarów, szczególnie z większych miast, wie o tej różnicy i dla obcokrajowców robią wyjątek, lepiej więc upewnić się kilkakrotnie o co naprawdę chodzi.

Komentarze

Popularne posty